Wszystkie koncerty ZR są wyjątkowe. A nawet jeśli któryś nie jest, to właśnie dlatego jest. Ten był. Tradycyjnie w Tygmoncie podjęliśmy ryzyko zaprezentowania jakiejś niespodzianki. Niespodzianki były trzy. Ale najpierw niespodziankę zgotował los nam samym – przy wejściu wywiązała się regularna… sprzeczka między bramką a ludźmi, dla których nie wystarczyło biletów. – Po 27 latach grania wreszcie dla kogoś biletów nie wystarczyło! – krzyknął Filip. – Opłacił się wysiłek…

Oj, lepiej żeby nie krzyczał. Ale po kolei. Program podobny do zagranego poprzednim razem (z Listem sułtana Mehmeda IV i odpowiedzi kozaków), ale z modyfikacjami. Żałowaliśmy, że wyjątkowo nie ma z nami Marka Karlsbada, bo odgrzebaliśmy z archiwów trzyczęściową pieśń Lluisa Llacha Itaka, którą strasznie lubimy, choć nie należy do tzw. koncertowych pewniaków. W zwięzłej, ok.-7-minutowej wersji zabrzmiała całkiem jak trzeba. Mieli ją zaśpiewać wspólnie Jarek i Filip, dzieląc się zwrotkami, ale że Jarek słabował głosowo (zaziębionko), scedował całą rzecz na Filipa. Potem się rozgrzał i dołączał, ale Filip pociągnął całość na pełen buzer, co skończyło się – drugą niespodzianką, a ściślej trzecią. W następującym po Itace Pornografie Filip już jeno świszczał i zgrzytał jak zajeżdżony diesel, co sprawiło, że trzeba było totalnie przeformułować na gorąco końcowy fragment programu. Jarek bohatersko przejął pałeczkę głównego wokalisty i pociągnął wszystkimi swoimi Nohavicami, Krylami i Brassensami, jakie mieliśmy w zapasie. Pierwszą niespodzianką była zaś własna kołysaneczka Filipa Nie mnie, którą zadedykował swojej córce. I choć był tłum, zabawa niezła, refleksji nie brakło – to jakoś czujemy, że mogliśmy z siebie dać jeszcze więcej. Gdyby tylko jeden z nas umiał dośpiewać rzecz do końca…

Nastepny
Tygmont, Warszawa