To był wspaniały dzień Grzesia Grzyba. Przy osiemdziesiątym udzielonym autografie wyznał, że dotąd w życiu dał ze trzy po koncertach jazzowych – a tu ustawiła się kolejka z egzemplarzami Muru, Kumpli, starszych płyt, a nawet programów i śpiewników sprzed lat. Jeden z kolejkowiczów wcisnął nam kartkę ze słowami: „Najlepszy koncert, jaki daliście KIEDYKOLWIEK”. „Jesteście coraz lepsi” – mówił ktoś inny. Nie umiemy ocenić, czy tak było, może to euforia chwili. Na pewno grało nam się bardzo dobrze, z gościnnym bębnieniem Grzegorza muzyka nabierała zupełnie innego wymiaru, nawet piosenki bez perkusji grało się inaczej ze świadomością, że z tyłu zasiada superfachman. Zagraliśmy 80% procent materiału z Muru, a poza tym sporo innych rzeczy, choć Brassensa było wyjątkowo mało. Był Conte, Buarque, Monty Python, Nohavica, Dylan (premierowe W szarych pętach dżdżu, czyli Tangled Up in Blue, zagrane w trio gitara-bas-perkusja), był oczywiście Mehmed IV. Dźwięk miał nieco przesterowany pogłos, co mogło nowicjuszom utrudnić zrozumienie szybszych partii tekstów, ale ogólnie chyba wpieczatlenije silnoje. Wszyscy się sprawili, a najlepiej publiczność, która kupiła płyt naprawdę dużo :).