Mieliśmy wątpliwości, czy się uda, na wszelki wypadek nie rozpowiadaliśmy znajomym. Bo pierwszy raz od dawnych czasów remontowskich mieliśmy zmierzyć się z klubowo-drinkową publicznością. W dodatku w nowym miejscu. Ponieważ tyle było niewiadomych, nazwaliśmy koncert pierwszym z cyklu „Ta przedostatnia niedziela”. Następny ma być w maju. Żeby nie było, że na płytką wodę się rzucamy.

W dodatku zapowiedzieliśmy w radiowych reklamach, że gwarantowane niespodzianki. Na małej scenie zmieściliśmy się w szóstkę – skład z płyty „Kumple”, rozszerzony o bongosy Tomka G. i o duduk Tomka H. I zagraliśmy program, w którym obok piosenek Brassensa znalazło się miejsce dla trzech piosenek sefardyjskich, a w bisach nawet dla absolutnej prapremiery światowej, czyli piosenki „Kiedy sześćdziesiąt cztery stuknie mi” (czyli przekład Beatlesowskiego „When I\”m Sixty-Four”). Nie były to jedyne niespodzianki. Było też „W rynsztoku” zagrane w dwóch tempach z dużą dozą improwizacji, był „Król” z rozbudowaną końcówką, która przeszła w stadionowe improwizacje i ogólnojazzowo-łomotaną śpiewogrę. O dziwo, publiczność, która znała nas już wcześniej (znajomi i tak się dowiedzieli, cwaniaczki), mówiła potem, że właśnie te niespodziewane odjazdy dodały uroku i tak przyjemnemu spotkaniu.

Przyjemnemu? Tak, bo było najarane, duszno, gorąco i ciasno. I ekspres do kawy zasuwał w rytm wolnych piosenek. A serio, to bardzo polubiliśmy takie granie.

Nastepny
Hotel Kasprowy, Zakopane