Zasadniczo standard, czyli kompletnie nieprzewidywalna mieszanka rzeczy z różnych garnków. Z niespodzianek tym razem tylko dwie: po pierwsze, odgrzaliśmy (nomen omen) Piwko, piosenkę J. Brela, której nie graliśmy od czasów drugiej wojny punickiej, a po drugie, Marek Karlsbad został obarczony pysznym tortem urodzinowym, ufundowanym przez naszego czołowego groupie, czyli Marcina Kunickiego. Grało się dobrze, publiczność serdeczna i uczestnicząca, czego chcieć więcej? Chyba tylko krzepiących recenzji u fachowców.

I jedna taka się pojawiła. Po nas grał zespół Zbigniewa Namysłowskiego. Lider pojawił się pod koniec naszego występu, skrzywił się, a potem – zagadnięty przez kogoś z publiczności podchwytliwie: „Co, a teraz będzie prawdziwa muzyka?”, odrzekł: „Oj, tak, bo to przedtem to była tragedia”. Bardzo cenimy pana Zbigniewa, pozostaje więc tylko pokiwać głową, że pewne światy są nieprzystawalne. Na szczęście zresztą nie konkurujemy, więc ekosystem wchłonie i wspaniały, trudny jazz, i nasze poetyckie popylanki…

Nastepny
Tygmont, Warszawa